Monday 3 September 2012

Czego nie spodziewał się inkwizytor?






     Wszystkim chyba utkwiła w pamięci  jedna z ostatnich scen Imienia róży (filmu), w której rozjuszony tłum nastaje na życie demonicznego Bernarda Gui. Prawdę mówiąc mamy w niej do czynienia z zupełną fikcją, ale - jak się za chwilę okaże  - taką, która nie byłaby w owych czasach czymś  nieprawdopodobnym. Nie miejsce tu zatem na ponowne obalanie narosłych przez stulecia wokół inkwizycji mitów (trwanie owej czarnej legendy wyczerpująco przedstawia w klasycznej już pracy E. Peters, Inquistion, Berkeley 1989), ale na przybliżenie  mniej znanego aspektu funkcjonowania średniowiecznej inkwizycji:  czynnego oporu ludności, z  jakim na co dzień  spotykali się  urzędnicy zaangażowani w procedury ścigania błędnowierstwa.


     Inkwizytor, nawet ten wyposażony w najpotężniejsze pełnomocnictwa  papieskie, pozostawał w ogromnym stopniu zależny od nastawienia do jego misji   ośrodków decyzyjnych w terenie. O ile od współpracy z miejscowym klerem zależało  powodzenie akcji antyheretyckiej, to wsparcie władzy świeckiej okazywało się niekiedy sprawą życia i śmierci. Nieprzypadkowo działalność większości inkwizytorów rozpoczynała się od zdobycia mandatu władcy świeckiego, który zapewniał pełną współpracę i fizyczne wsparcie dla poczynań tropiciela herezji.  Były to kwestie realnego ścigania i więzienia heretyków, przede wszystkim zaś  zapewnienia inkwizytorowi  zbrojnego orszaku (ochrony).


      

     Pomimo tego działalność na terenach tak przesiąkniętych herezją, jak chociażby ówczesna Langwedocja nie należała do najbezpieczniejszych zadań. „Herezja katarska”, połączona z głębokim patriotyzmem lokalnym, stanowiła nie lada wyzwanie dla duchownych realizujących swe obowiązki antyheretyckie. James Given prześledził i zestawił dla tych ziem wszelkie akty przemocy torpedujące szeroko pojętą działalność osób zaangażowanych w proces inkwizycyjny. Opór - niekiedy spontaniczny - obejmował m. in.: zabójstwa informatorów inkwizycji (1235 r. Aigrefeuille, 1310 r. Ax-les-Thermes, 1310 r. Junac), okaleczenia (jednej z informatorek w Montaillou w 1309 odcięto język) oraz szantaż (przypadki szantażu i przekupstwa osób, które były w stanie zaszkodzić zainteresowanemu na przesłuchaniu były wręcz codziennością). Częstym zjawiskiem było otwarte sabotowanie realizowania uprawnień inkwizycyjnych : chociażby w 1234 r., gdy tłum siłą uwolnił podejrzanych więzionych przez inkwizytora (Ferriera). W tym samym roku w Narbonne motłoch pokrzyżował próbę aresztowania heretyków z rozkazu władz. W roku 1235 tuluzańscy obywatele uratowali niejakiego Jeana Teisseyre od stosu. Spokojem nie mogli cieszyć się na południu Francji dominikanie, których powszechnie utożsamiano z działalnością trybunału. W gorącym 1235 roku kilku przedstawicieli zakonu kaznodziejów próbowano wręcz ukamienować. Następnie zaś wypędzono z Tuluzy zarówno inkwizytora Guillaume Arnauda jak i cały powiązany z nim konwent. Stan permanentnego napięcia w Langwedocji utrzymywał się przez kolejne dziesięciolecia, do momentu gdy na początku kolejnego stulecia doszło do gwałtownych powstań antyinkwizycyjnych w Albi i Castanet. Wówczas to przeprowadzono słynny szturm na murus (więzienie inkwizycyjne) w Carcassonne. Jak wynika z tej przydługawej wyliczanki, stosunki w Langwedocji charakteryzowały się narastającą wrogością, odnajdującą niekiedy upust w gwałtownej reakcji tłumu, którego żadna doczesna i wieczna kara nie były w stanie powstrzymać.

     Poza wspomnianymi wybuchami powszechnego gniewu odnajdujemy jednak akcje cechujące się pewnym stopniem zorganizowania i ściśle określonym celem. Celem tym była…dokumentacja inkwizycyjna ( a ściślej mówiąc jej zniszczenie). Skrzętnie spisywane protokoły pozwalały kolejnym śledczym planować szeroko zakrojone akcje antyheretyckie. Dokumenty te były doskonałym narzędziem do wywierania nacisku na każdego, kto miał cokolwiek na sumieniu. Ktokolwiek stawił się chociaż raz na przesłuchaniu do końca życia pozostawał już pod kontrolą inkwizycji. Udoskonalona przez inkwizytorów langewdockich technika dokumentacji pozwoliła na znaczące usprawnienie procesu ścigania i karania odstępstwa. Nic zatem dziwnego, iż wśród katarów budziły owe zapiski taką samą nienawiść co inkwizytorzy. W 1242 r. grupa katarskich rycerzy z Montsegur zamordowała w Avignonet dwóch słynnych inkwizytorów, Wilhelma Arnauda i Szczepana z Saint-Thibery. Nieprzypadkowo zniszczono wówczas także całą towarzyszącą im dokumentację.

    W Caunces pięć lat później zorganizowano zasadzkę na pewnego  notariusza inkwizycji. Zabito go, po czym przechwycono wszelkie znalezione dokumenty. W odpowiedzi na podobne akcje poszczególne synody nakazywały sporządzanie kopii dokumentacji i przechowywanie ich w bezpiecznym miejscu. Nie przeszkodziło to w organizacji najciekawszej i najzuchwalszej akcji w historii oporu przeciw inkwizycji. Spisek miał na  celu przechwycenie i zniszczenie inkwizycyjnych archiwów w Carcassone. W połowie lat 80. inkwizytor Carcassone zgromadził wiele informacji o Dobrym Człowieku (takim mianem określali się sami katarzy) Guillaume Pagesie. Z dokumentów tych wynikało, iż mrowie wpływowych i szanowanych  obywateli miasta utrzymywało z nim podejrzanie ścisłe kontakty. Wśród tych, którzy mogli stracić najwięcej odnajdujemy m. in. profesorów prawa, kanoników, a nawet urzędników miejscowego biskupa.


     W celu przeprowadzenia akcji pozyskano  jednego z bliskich współpracowników miejscowego inkwizytora, byłego heretyka,  Bernarda de la Garrigue z Lados. Miał on wykraść i spalić wszelkie obciążające dowody. Jednakże nie posiadał on podstawowej kwalifikacji do wykonania swojej misji- nie umiał czytać, dlatego też wtajemiczono w całą sprawę  pewnego kopistę. Przy pierwszej swej próbie odkryli obaj, iż Jean Galand (inkwizytor) zabrał ze sobą w podróż do Tuluzy klucz do skrzyni. Zanim spróbowali ponownie wkraść się do archiwum po jego powrocie, Galand dowiedział się o całym spisku i wnet  zapoczątkował szerokie aresztowania i dotkliwe represje.

   Nieuchronnie dochodzimy do problemu bezpośrednich ataków na samych inkwizytorów, które kończyły się ich śmiercią bądź okaleczeniem. Ziemie polskie przez stulecia stanowiły peryferia walki KK z herezją. Kolejni inkwizytorzy pracowali głównie jako teolodzy i kaznodzieje, mający raczej na celu zapobieganie odstępstwu aniżeli jego represjonowanie. Dopiero ruch husycki rzucił wyraźne wyzwanie polskiemu Kościołowi. Główny jednak ciężar wzięli wówczas na barki nieprzejednani biskupi pokroju Bnińskiego czy Oleśnickiego. Pomimo tego odnajdujemy w rodzimych źródłach ciekawą wzmiankę o nieznanym z imienia inkwizytorze, który został brutalnie napadnięty na Kujawach w pierwszej połowie XV wieku. Jak wynika z późniejszych zeznań przed sądem biskupim, pozbawiono go wówczas uszu oraz nosa, a także wyłupiono oczy.

     Inni mieli jeszcze mniej szęścia. Sam początek działalności inkwizytorów papieskich to klasyczny schemat zbrodni i kary, przyprawiony makabrycznym średniowiecznym sosem. Jako pierwszy „inkwizytor” na ziemiach niemieckich, Konrad z Marburga otrzymał od papieża w 1231  r. niezwykle szerokie pełnomocnictwa w kwestii ścigania i sądzenia przypadków herezji.  Potrafił skutecznie wyegzekwować wsparcie władz świeckich, co w połączeniu z możliwością posługiwania się ekskomuniką i interdyktem pozwoliło mu zaprowadzić rządy bezprzykładnego terroru.  Właściwie jedynie jego wyobraźni przypisać należy „funkcjonowanie” na tych ziemiach rzekomej sekty lucyferian.    Co gorsza niestabilny Konrad otoczył się zgrają niewykwalifikowanych, fanatycznych kreatur, pokroju  Konrada Dorso.  Trudno dziś oszacować ilość ofiar działalności tego posępnego trybunału. W każdym razie doprowadziła ona wkrótce do interwencji miejscowego kleru, zaniepokojonego wszechmocną pozycją tropiciela herezji. Kolejne apele trafiały do Stolicy Apostolskiej, co jednakże nie  odmieniło znacząco sytuacji. Dopiego gdy zakusy inkwizytora poszły za daleko i zagroził on interesom osób nazbyt wpływowych, poniósł śmierć wraz z towarzyszącym mu franciszkaninem w drodze powrotnej do Marburga.
     Podobny los spotkał w 1. poł. XIV w.  o wiele bardziej sumiennego i rzetelnego Jana  Schwenkenfelda. Prowadził on słynny proces „beginek ze Świdnicy”, którego protokoły stanowią jedno z głównych źródeł do poznania dziejów Herezji Wolnego Ducha. Ufny w swe siły wkrótce jednak nieopatrznie zaangażował się w konflikt z wrocławskim magistratem, oskarżonym przezeń o protekcję nad podejrzanymi  o odstępstwo kapłanami.  Sprawa trafić miała przed arbitraż królewski w stołecznej Pradze. Wkrótce jednak po przybyciu nad Wełtawę Jan został zamordowany przez  skrytobójców, którzy odwiedzili jego celę klasztorną pod pozorem chęci przystąpienia do sakramentu spowiedzi.


     Podobne zabójstwa  nie zawsze wiązały się z klasycznym odwetem. W przypadku dominikanina Piotra z Werony był to raczej swoiście pojęty środek zapobiegawczy. Piotr był   postacią nietuzinkową: były heretyk, który wstąpił pod wpływem homilii samego św. Dominika do jego zakonu, pełnił obowiązki inkwizytorskie niezwykle krótko. W czasie tych kilku miesięcy właściwie nie brał udziału  w żadnym udokumentowanym postępowaniu.  W trakcie pewnej kwietniowej podróży w 1252 r., którą  ówczesnym zwczajem odbywał w towarzystwie jednego ze współbraci (Domenica), został on  zaskoczony przez zamachowców, działających z ramienia  mediolańskich katarów.  Jeden z nich  pierwszym wprawnym cięciem miecza otworzył czaszkę Piotra,  drugi w tym czasie  śmiertelnie ranił bezbronnego Domenico. Gdy  uprzytomnili  sobie, że Piotr jeszcze oddycha ów pierwszy zatopił  nadto w  jego piersi krótki sztylet, przedwcześnie kończąc karierę inkwizytora.


      Inkwizytor (nawet demoniczny), jak widać, nie zawsze był uosobieniem niewzruszonej władzy i wszechmocnej potęgi…